Klopsy,

po Waszym Dziadku powinnam być świetną kucharką. W końcu nauczyć się jego sosu do wołowiny - na czerwonym winie, gęstego, aromatycznego. Częściej drukować sobie do głowy to, co powiedział mi wczoraj. Dlaczego jestem tu gdzie jestem, jakie mam zadanie. I żebym nie beczała.

Wyglądam za okno raczej niechętnie, zbyt długo żując zupę z buraków. Żadnego chutney czy musu - warzywną miskę z niedopierających się bulw. On nauczył mnie prostych słów, gestów, okazywania emocji, wybuchów pełnych pasji. Sam - nieco splątany między rzeczywistością a wyobrażeniami - zawsze każe mi mówić prawdę. I ją robić, bez czegokolwiek pomiędzy.

Powtarza mi jak nikt tak często - żebym uważała. Na siebie, na Was, na drodze, na przejściu. Żebym zważała na to co mówię, jak się odzywam, z kim się zadaje. Na co wydaje pieniądze i na przyszłość. Jak nikt inny bez pytania podrzuca mi w kieszenie długich swetrów, każdych kurtek i sezonowych toreb - ulubione trufle z Wawelu.

On został ze mną, kiedy byłam za mała na przedszkole a Babcia musiała szybko wracać do pracy (nie pamiętam tego z nadzieją, że Wy też nie pamiętacie mnie - najszybszej, wracającej, powtarzalnej) i przyjeżdżał do mnie niemal codziennie, kiedy Wy byliście bardzo mali, choćby na godzinę. Wiedział jak bardzo potrzebuje wyrzucić z siebie wszystko, trajkotać jak katarynka, z impetem i do kogoś najbliższego. Zawsze miał dla mnie dobre słowo, więcej cierpliwości i zrozumienie w jednym spojrzeniu niż moja mama - wymagająca (dziękuje!) i przyglądająca się temu jakby nieco z boku. Do tej pory to ma. Nigdy nie zapytał, zawsze wie.

Nauczył mnie miłości do zwierząt, tolerancji do ludzi przy jednoczesnym dbaniu o swoje interesy (nadal staram się zrównoważyć te dwie szale, tymczasowo nieuchwywtnie). Pokazuje mi każdego dnia, jak żyć po swojemu bez obaw o środowisko i jego akceptacje (jest w tym mistrzem).

Tchnienie lasu jakie nosze w sobie - dostałam od niego. Pierwszy dotyk mchu w Starym Gaju, znajomość gatunków ptaków, lornetkę - jako drugi po aparacie sprzęt który dostałam w dorosłym życiu. Stanowisko sprzeciwiające się bezsensownym polowaniom, wykorzystywaniem zwierząt w cyrkach, bezmyślne rozmnażanie - on. On i Wasza Babcia, lekarz weterynarii, cała ja.

Listopad zaczyna się od mnogości cytatów i gdzieś w przejściu siada mi na płatku ucha zdanie zasłyszane, żebyśmy nie myśleli, że wszystko zaczyna się od nas, bo tak nie jest. I siedzi, nie znika. Dziadek ma niedługo urodziny, rok temu stracił swojego ukochanego Ojca. Plecie się nić, nici.


Nienawidzi tłumów, kocha swój mały świat - urządzony jak w jego dzieciństwie, gdzie pory jedzenia, spacerów i spełniania drobnych zachcianek przeplatają się w czasie, nie mają konkretnej godziny i musu wykonania. Odwiedzać swojego Taty - a Waszego Pradziadzia Stasia - nie zamierzał w trakcie pielgrzymek na cmentarze, zrobił to nieco wcześniej. Ma teraz trudny czas, czuje więcej (mam po nim wszystko, wdzięcznie) i ułożył plan jak nigdy. Zwyczajowo się spóźnił, o jeden dzień, dwa. Może pomylił terminy, a może nie były już tak ważne. Pani doktor mówi: cieszyć się! On mówi: nie becz.

Co to jest za chwila, której nie planujemy, dzieje się, raczej niezauważalnie, z nami w roli głównej, a jakby obok, a jednak w niej gramy, planowo pierwsi, wśród innych a jednak sami. Rymy - gąsienice między jednym telefonem a drugim. Wierzę w dobre zakończenia, a wy w zdrowie Dziadka. Mocno.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty