Ojciec Niedźwiedzich to dąb. Takiego kogoś - nieco nieczułego bliżej powierzchni, głębokiego w miłości jak wszystkie oceany w galaktyce, mocnego w "nie wolno, bo.." i najbardziej przekonywującego w "dałeś rade, dziecko" (też niewylewnie, ale z jasnym przekazem) - życzyłam swoim dzieciom, o których nie marzyłam. Stabilność emocjonalna (mój biegun), finansowa, decyzyjna. Nie ma, że nie wie. Nie ma, że czegoś nie umie. Wie i umie. Umie życie, klocki lego, racuchy i PITy.

Mężczyzna. Wzór pracowitości, prawości, uczciwości. Siła.


Dziękują mu każdym "tatuniu, ucałuje cię" i "zrobię to z tatą". Jest w mnie nieco zazdrości, tona rozczulenia, podziwu. Szczególnie kiedy wiesz, że Ten Człowiek nie ma tego ze wszechświata - a ze środka. Sam uczył się wszystkiego na przykładzie każdej nocy, posiłku w duchu BLW (ściana w brokule, cały blat w selerze, sąsiednie krzesło w pomidorach z pomidorówki, resztki ryby w nosie - jego i ich). Uczył się być dla nich i tuż obok każdym buczeniem kołysanki, kiedy pracowałam (i nadal to robię) do późna, użycia hinduskich ziół stopniowo, czosnku niby z przesadą ale i z uwagi na Niedźwiedzie. Każdym "nie interesuje mnie, że twoi koledzy to robią, jeżeli to jest złe - nie bierz z nich przykładu. Dla mnie ty jesteś ważny, a wiem że masz swój rozum, wolną wolę i decyzje. Mam nadzieję, że pamiętasz, że są tylko twoje i nie muszą się nikomu podobać".

Uczy się - równolegle do mnie - codziennego życia w chaosie tak wielkim i długim jak stado waleni, które utknęły w kanale, jeden za drugim.



Nie ma czasu dla siebie. Nie ma czasu na pracę, którą kocha. Naczynia w zlewie piętrzą mu się pod kopułe, a on udaje źrebie i ninje jednocześnie. Nauczył się wielkich poświęceń fizycznych. Śpi kilka godzin z naciskiem na pięć nie dziewięć dobowo. Kiedy siada do obiadu - wianek głodnych głów towarzyszy mu przy każdym kęsie. Raczej chudnie niż się nadają. Dba o nich, nie o siebie. Robi dużo rzeczy przyziemnych, dużo górnolotnych. Jest tygrysem lub klaczą, ministrem finansów lub przestrzeni terytorialnej. Szoferem (z racji świadomego posiadania prawa jazdy i rozkojarzenia - jedynym przez kolejne trzynaście lat w naszej rodzinie), inżynierem, prostą linią w ich sinusoidzie.

Jesteśmy dla niego wyzwaniem - spokojnego, zrównoważonego gościa o umyśle atronauty. My - trzy bałagany emocji, rozentuzjazmowani lub od razu płaczący w głos. Wachlarzami uczuć, których nigdy nie znał. Zawsze "pełni pasji, emocji, a jak awantur". Włossy, energiczni, wszędobylscy. I ten chłopak w tym wszystkim - patrzący nieco z boku domator, wielbiciel zdań wypowiadanych z uważnością, nie w biegu, przygotowań, frontów pracy, planów.


Wielkim wyzwaniem dla wielkiego człowieka. Niekiedy krzyżem, ale uwitym - nie ciosanym. Wiankowym i lekkim, za to wiecznie na plecach. Nosi nas, niesie. I nie sprawdza się absolutnie w niczym w czym sprawdzam się ja. Szczęśliwie ze wzajemnością. 


I kiedy pisałam ten post, nieco później, teraz - zdałam sobie sprawę, że dzieci mają z nim tyle zdjęć co kot (któremu rano, kiedy koniecznie musi zapolować i miauczy w niebo przed obudzeniem Michała i Igi - ubliża soczyście) napłakał.

Komentarze

Popularne posty