Dzieci nie są światu potrzebne. Po raz pierwszy usłyszałam to od jednego z moich braci, starszego niemal dziesięć lat. Kolejny – od mojego obecnego kierownika, kobiety mądrej i światłej. W obu przypadkach rozmowa nie dotyczyła konkretnie prokreacji i wynikających z niej konsekwencji. To były rozmowy o wyborach życiowych, w obopólnym poszanowaniu decyzji na tak, nie, jeszcze nie wiem, na pewno, nigdy i być może. Zarówno w jego przypadku  - workiem bagażu podróżnika, dyplomem prawniczym i liczbą pochłoniętych książek, jak i w pierwiastku kobiecym – dojrzałości ponad wiek, wspaniałego odbioru świata, wiedzy geopolitycznej i onieśmielającej, sportowej – potomkowie byliby zapewne dziećmi, nie bachorami.

Nie lubię bachorów. Znam jednego – i mimo, że to na pewno nie tego dziecka wina – nie lubię go. Ani jego rodziców. Z reguły moja niechęć kieruje się zazwyczaj do rodziców dzieci (w smoczkach do setnego roku życia, w pieluchach o rok dłużej, bez ustalonych reguł, wynoszonych na salonach na wyżyny pięknych i mądrych, jeżeli na przykład urodą nie grzeszą lub nie potrafią mówić [ze względu na nadprogramowe używanie jedzenia lub gumowych akcesoriów jako zaspakajaczy i brak stymulacji w rozmowach i pokazywaniu świata, nie tych wynikających z uwarunkowań chorobowych, zaburzeń]), w tym przypadku – obdzielam ją na trzy, niechętnie.

Te Dzieci byłyby klasycznej urody, proporcjonalne i piękne. Ich mózgi buzowałyby dzięki bodźcom nie plastikowym (za to polisensorycznym i wolnym od ograniczeń stawianych przez otoczenie i normy społeczne. Dzieci byłyby dzikie, czytające i potrafiące się zachować porządnie, kiedy czują się bezpieczne, do niczego niezmuszane i chętne do wspomnianych zachować. Dzieci byłyby..

Ale ich nie ma. Obydwoje z ludzi, których uwielbiam i szanuje zadało mi pytanie o sens posiadania dzieci w świecie, w którym zło kipi, niebezpieczeństwa mnożą się realnie na każdym kroku, a na świecie jest tyle sierot, dzieci żyjących w skrajnej biedzie, przedłużających się zapaleniach, wykorzystywanych, zależnych i bez szans na lepsze jutro. Wiem, że ich decyzje w mniejszej części wynikają z luksusu (tak, nadal tak to nazywam) wolnych decyzji i czasu. To przemyślane, osobiste decyzje. Porządne, bez fuszery – życiowe decyzje o nieposiadaniu dzieci. Dla mnie full odważne. Szczególnie, gdy zbliżasz się do trzydziestki, przekraczasz czterdziestkę i lubisz (cudze) dzieci.


Mi też nie były potrzebne. Pamiętam poczucie winy, które czułam, kiedy mama wyjmowała zza szafki zakurzone blond piękności w wersji mini. Córki – syrenki mojej jedynej Barbie kupionej za bezcen w Galerii Centrum (wcześniejszym Pedecie) za talony z pracy. Resorki braci znikały gdzieś w czeluściach mojego pokoju. Nie mamowałam, wózka używałam do późniejszego wożenia szczeniąt. Nie bawiłam się w dom. W swoim pokoju sprzątałam tak rzadko, jak nikt. Nie trzymałam na rękach małego (albo większego) dziecka do 25 roku życia. Poproszona o pomoc w Tesco – doradzałam Pani, aby oceniła ile kilogramów kupy robi dziecko, bo tak interpretowałam tą jednostkę miary podaną na pieluszkach. Nie miałam dla nich imion, nie rysowałam ich ze mną za rękę za kilka lat. Dzieci nie było w moich planach, marzeniach, mrzonkach.

I okazało się, że ich zapragnęłam, chciałam naładować ich miłością jaką dostałam od moich rodziców. Obydwoje pojawili się świadomie, harcorowo rok po roku, w odległych od siebie porach roku.

Zimorodek był mi potrzebny do zrozumienia, że nie zmarnowałam ani chwili w życiu dotychczas. Ucząc się na okrągło, jeżdżąc po świecie, pracując od tak wczesnych lat. Zarywając noce, próbując najlepszych zakazanych rzeczy świata, tańcząc do rana, poznając mnóstwo nowych ludzi, kręcąc się jak kolorowy bączek nie w miejscu, mknąc przez miasto. Potrzebowałam go, żeby zrozumieć, że nie jestem najważniejsza.  Że mogę odwdzięczyć się – dla mnie nadal łaskawemu – Światu za wszystkie dobra, jakie od niego otrzymałam. Był mi potrzebny do ulepienia mnie na nowo, sprawdzenia swoich fizycznych granic, psychicznych obaw, przewartościowania najważniejszości. Był mi potrzebny, mimo że nie byłam tego świadoma.

Teraz potrzebuje go do zapamiętania godziny, liczb i dat. Ćwiczę jego supermoc, pozbywając się mini-karteczek z głowy, która i tak jest pełna ważnych spraw. Jest mi potrzebny do dzisiejszego przekonania o tym, że kiedy miał kolki jednak krzyczał dość cicho (w drodze do domu żądli go osa/pszczoła i poza tym, że zawiadamia mnie że nie wytrzyma z bólu, drze się jak nigdy, po czym pyta gdzie są ukryte prezenty), nauki rzeczy, których nikt – poza nim by mnie nie nauczył : ślęczenia  przy jego stole z Lego (którego nie rozumiem i kiedy kończy swoją pracę – nadal nie wiem, jak to zrobił).  Potrzebuje go jako codziennego fundamentu, który słowami toczy się między moimi uszami. Że jestem najpiękniejsza w kosmosie. I wiem, że to prawda.

Zimnej potrzebowałam, żeby zrozumieć moją mamę kiedy opowiadała o mnie lata temu. Żeby zobaczyć dziewczynkę, którą byłam, poznać najgłośniejsze NIE na świecie, najbardziej stanowcze CHCE ZOSTAĆ TERAZ SAMA i najsłodsze MAMCIU. Potrzebowałam jej, żeby nauczyć się cierpliwości z konieczności (oczekiwanie na grube, długie włosy), przypomnienia sobie całej edukacji szkoły muzycznej w usypianiu ciężaru, który szczęśliwie niemal od zawsze chciał zasypiać w swoim łóżku (za to tylko z głosem mamci). Potrzebowałam jej, żeby uwierzyć w swoje ważne jestestwo.

Nie są potrzebne światu, są moim światem. Decyzja tak samo odważna jak powiedzenie nie, nie chcę ich, nie decyduje się na ich posiadanie. Bo młodzież na dorobku, w oczekiwaniu na własne mieszkanie, szarpiące się w ostatnim tygodniu z wydatkami na cokolwiek to nasze początki.  Dwa lata oczekiwania, pół na pół u jego i moich rodziców. Kompromisów tyle, co zatartych na zawsze dróg. I nauka na następne lata,  podstawa naszej rodziny, niewygoda, upały w jednym pokoju z noworodkiem i niespełna dwulatkiem. Przeprowadzka w deszczowym listopadzie, ostatnie piętro bez windy z dwójką śpiących, mikro dzieci. Za nami, za nami to wszystko.

I w trakcie. Choroby, hospitalizacje, zebrania, zawody przedszkolne. Dni rodziny, dziecka, matki, ojca. Pikniki, zostawanie u pań nauczycielek na rozmowy (i to serce na ramieniu w trakcie każdorazowego wejścia na teren placówki, gdzie poziom hałasu nareszcie równa się z innym, który tak dobrze znam). Katar, wieczny katar, rozlana galaretka na kanapie, żwirek z kociej kuwety z kubkach (tak podobny do piasku kinetycznego..), odwieczne „to nie ja!”, przedwczorajsza poszarpana skóra na policzku i dłoni (Iga, rower), dzisiejsze użądlenie i wyjmowanie żądła ustami (Słodki Boże..), jutrzejsze pewnie coś..

I jakieś dziwne poruszenie duszy w tym wszystkim. Pogodzenie się z niedospaniem, niedoczasem, niesamodzielnością w decydowaniu o wyjazdach (gdzie lody?), wycieczkach (czy będą tam jednorożce lub/i dinozaury?), odwiedzanych sklepach (czy w tej kwiaciarni jest  dział z zabawkami?). Surrealistyczna radość z ich rozwojowych skoków, nowych przyjaźni , kolorowych ubrań i kolejnych otarć i krwawych ran, bo próbowali samodzielnie czegoś nowego, nie bali się i dali radę.

I jest ich dzień. I oni śpią obok, miarowo oddychając. Ja wiem, że byli mi pisani. Krążyli tam równo i na pewno gnając na Ziemię Michał trzy razy się przewrócił, a Iga darła się za nim „nie wyprzedzaj mnie, przecież jestem dziewczynką!”. I dobiegli, i są, i śpią. I nie wyobrażam sobie bez nich niczego. Już.

* na naszym instagramie znajdziecie film z powrotu dzisiejszym trolejbusem (bardzo nowy etap).

Komentarze

  1. Piekna historia. Obserwuje Cie internetowo od lat. Wzruszasz jak zawsze.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty