Przeczytałam wczoraj, że bez względu na wiek – cały czas czekamy na to, żeby w końcu się zaczęło.  Niech zacznie się dorosłe życie – poganiamy - nie dojrzewanie czy wzrastanie do czegoś, oczekiwanie, zastój lub mikroskopijne kroki. Że każdy z nas i że zawsze, czeka na to konkretne i prawdziwe.

Mam 31, od bardzo niedawna. W sercu niemal nieustająco lipiec w Rimini siedemnaście lat temu, emocjonalnie gimnazjum tuż przed balem, nieustające wyłuskiwanie pozytywów. Od kilku miesięcy z reguły czekam tylko na każdy pierwszy dzień kolejnego – kiedy cukiernicy Williamsa robią dla mnie bezę za cztery dychy (każdego pierwszego jest Ważna Okazja, a brak cukru w krwi wynagradzam sobie z nawiązką, chociaż z rzadka). Poza tym nie czekam. 

Lata temu czekałam na ostatni egzamin maturalny, marząc o trzymiesięcznych wakacjach. Potem na wyniki jedenastego z rzędu egzaminu po pierwszym roku studiów, który miał zaważyć na tym, czy otrzymana wiza do USA będzie mogła być wykorzystana z całym wrześniem w pakiecie.  Na jego decyzję – po dwóch latach związku, po postawionym przeze mnie ultimatum, aby iść w jedną lub drugą stronę.  Potem na śmietanową suknie (chociaż bardziej na wymarzoną wraz z Panem Parandowskim ujrzenie Akropolu, i grecką objazdówkę, i figi jedzone prosto z drzew).  Czekałam  pod – z reguły białymi – drzwiami na wyniki rekrutacji do ulubionych knajp, kawiarni, przyszłościowego urzędu). Oczekiwałam dwóch kresek bardzo mocno (i krótko), końca zmiany w modnej kawiarni, żeby móc wrócić do niemowlęcia zostawionego pod opieką babci lub taty. Kolejny raz na dwie kreski, a potem i w międzyczasie dwa razy na korytarzu gorącego oddziału neonatologicznego – na wyniki badań serca małych serc. Pamiętam, że dwa razy w życiu moje własne stawało bez ruchu, ze strachu i niemożności wpływu na cokolwiek za chwilę.  Te czekania pamiętam. I tak – usadowione w nierzeczywiście normalnym biegu życia kobiety – one po prostu się zdarzyły. Tuż po najważniejszych rzeczach w moim życiu – szłam spokojnie dalej, spotykając na swoich raczej polnych niż głównych drogach – osobowości, dzięki którym uczę się nieprzerwanie nowych rzeczy, śmieje się do granic możliwości, podziwiam światła w tunelu  i słucham okrutnie smutnych piosenek.

Nie czekam na dorosłe życie, bo wydaje mi się, że nigdy nie dorosnę. Nie czekam – bo nigdy nie miałam a teraz nie mam czasu – na myślenie, czy na coś czekam. A przecież prowadzę książkowe, dorosłe życie. Mam dzieci, kredyt i pracę na etat. Mi te minuty pędzą, upycham je jak mogę w stereo obowiązkach, mini chwilach gapienia się w chmury, pomiędzy przykrywaniem ciałek na noc a próbami złapania oddechu rano, kiedy budzę się między lokami mniejszej głowy pod nosem, a dużym palcem u nogi większego (ale nie największego!) człowieka w uchu.

Jestem zmaltretowana, wyszczypana, wyłaskotana, przygnieciona w sumie prawie pięćdziesięcioma kilogramami lekko opalonych skór i kiedy tylko doprowadzę się do pionu (czas operacyjny – pół minuty), od razu marzę o spaniu. Jestem nieprzytomna i nie przechodzi mi o żadnej godzinie. Bo nie mogę zwolnić nawet na sekundę, o mamusiu..

Mamuniu najczęściej, mamciu podobnie, mamusiu rzadziej. Mamo raczej przy chęciach uspokojenia drugiego (bo dostało takiego samego lizaka, ale papierek był inaczej zagięty i myśleli, że jedno ma miodowego bez mięty, a drugie z). Matko też się zdarza, w przedprogu Boska, kiedy „już nie może ze mną wytrzymać” albo „jej/jego nie rozumiem”, ostatecznie „nie pozwoliłaś mi dokończyć” (od 10 minut nie powiedział/a ani słowa..).  A przecież mogliby się nie zdarzyć. Mogli mi się nie zdarzyć, nie zejść z chmury, trafić się komuś innemu. Tacy piękni, kształtni i zdrowi. Tacy niewymarzeni,  tak łatwo przyszliście mimo załamań prostej drogi w trakcie, i podczas samego przywitania.  Dwóch dróg, bo w żadnej sytuacji czy poziomie odczuwania nie jesteście tacy sami.

Nadal uważam, że nienadaje się na matkę odpowiedzialną, dumnie kroczącą po korytarzach szkolnych, ułożoną, elegancką, klasyczną.  Tą, która ma kalendarz zebrań, zaznaczone na kolorowo piątki w które należałoby zabrać strój gimnastyczny do przeprania, adresy koleżanek i kolegów z adnotacją o terminie ich urodzin.

Ja – najmłodsza matka z prawnych opiekunów dzieci w obu przedszkolnych grupach, z warkoczykiem z tyłu głowy,  w kolorowych butach. Jedna z mam – zaczepia mnie i śmieje sama z siebie, że myślała, że jest nas dwie. W grupie Michała – niepomalowana,  raczej spokojna, zawsze z książką (tłumacze jej, że pewnie widywała mnie w dni  domowe, które mój syn nazywa „pracą w domu”), na pierwszym piętrze, kiedy odprowadzam Igę- zawsze w czerni, z prostymi włosami, pudełkami z jedzeniem, skupiona, pospieszająca (kontynuuje tłumaczenie, że pięć minut później muszę być w pracy po drugiej stronie ulicy). Ta mama dwóch chłopców – wygląda zawsze tak samo promiennie i na zmęczoną. Ma młodsze dzieci od moich i promieniuje szczęściem. Wcześniejszy etap, też dobry, potrzebny, wspaniały.

Po całym porannym kołowrotku – jeżeli akurat mam dzień powrotu do domu po odprowadzkach – siedzę na przystanku i w przerwach zdań książek, które rozczytuje – przyglądam się na ten amarant lub fiolet i myślę, że to widocznie nie ten czas. Nie czas na zmiany, stonowanie siebie, koloru, spokojniejszej duszy. Usadowiłam się w nowych rolach, nie zapominając o wariactwach własnej głowy. Trzydzieści jeden lat, podwójne rodzicielstwo, wieczny niedoczas i ogromne szczęście, odśrodkowe, mocne.

Szykuje ciasto rabarbarowe, które podgrzeje popołudniu i wyściskam te dwie brodate agamy do wyjścia gałek ocznych, z miłości. Jadę do mojej – najwspanialszej na świecie – gwiazdy polarnej, styczniowej kobiety – przykładu, najlepszego człowieka jakiego znam. Róże, czekoladki, jej ulubiona sukienka na mnie („dziecko, trochę powagi..”).  Rozciągam się, piję półlitrową kawe i powtarzam w głowie:
oj,  mamuniu..

Lipiec 2013, plac zabaw na osiedlu na którym się wychowałam. Kilka dni przed przywitaniem Figi.
Ten sam lipiec. Fiszka ma trzy dni, Michasz półtora roku i piętnaście dni.
Lipiec 2014, jej pierwsze urodziny. Dwulatek pokazuje jej zabawę, w której rok później pokłócą się o każde ziarenko.



Lipiec 2015, na dobre podróżujemy.
Lipiec 2016, z mojego hamakowego ZEN zostaje po minucie jedynie ułożenie palców

Komentarze

Popularne posty