Bardzo czekałam na tą sobotę. Bez kolorowania jej w kalendarzu, nie wiedząc, że właśnie na dzisiejszą - czekałam ociężała zeszłomiesiącami. Krótki rękaw od rana, pościel na balkonie, pompowanie kół w rowerach. (zaraz, zaraz - jak to się stało, że nie wyjeżdżam w tym roku z ŻADNYM, nawet mikrowózkiem, nawet atrapą, nawet wiklinowym dla lal i koni, nawet inwalidzkim z Lego Duplo, nawet). Słoneczną, piękną, sobotę. Z tą samą gazetą od lat, z kawą jak za czasów Empiku i bazylią w doniczce. Niewiele do szczęścia.

Dwa rowery na dwóch kołach, jeden plecak z wodami i kredą. Kilka koni, zestawy do piasku (ku pamięci - Kraina lodu i Dobry dinozaur), drobne na lody, mokre chusteczki (kaktusy niby teraz i w rożku, ale zainteresowani mówią, że to oszukaństwo). Trochę huśtawek, trochę piachu. Trochę bujania pluszowego psa w kapeluszu dla czterolatki (tak, robię to po godzinach), nieco noszenia kamieni (zabronione) ze skalniaka do jednej z czterech piaskownic Zielonego Zakątka. Więcej chodzenia niż zabawy. No i że mrówki ożyły. Skorki się obudziły. A stokrotki śmierdzą.

Wracamy pod blok, hajlajf krótkich rękawków, panujące bezczapie, niemal prosto z zimy w lato. Dziewczyny porosły, chłopcy zamienili biegowe rowery na te z przerzutkami i tłumaczą żółtodziobom, czym przerzutka w ogóle jest (nieumiejętnie, spróbujcie tego w domu, na głos). Towarzystwo po dwóch godzinach się wykrusza, w tym Michałek, który zabrania mówić do siebie Michał bo to takie niesympatyczne. I po to człowiek nazywa dzieci jak mu się podoba najbardziej, żeby potem słyszeć i być zmuszanym do używania (nie wiem co gorsze) tych wszystkich dziabdziusiowatych zdrobnień, słownych krzysiaczków, zgrzytów dla mnie - jak dla innych moje dzieciorowanie, gadowanie, gałganowanie, trajdowanie (dzieciorze, gadzie, gałganie, trajdo - pieszczoty matki podwójnej, odziedziczone kilka pokoleń wstecz).

Zostajemy z Figą we dwie z naszego stada. Jest dużo różowych plam, głównie starszych, znają moją dziewczynę od urodzenia. Pomijając dwie kruszyny - jest tu najmłodsza, co nie cofa jej przed niczym. Siadam na krawężniku, zamykam oczy. Słyszę początek rozmów, pytania o rodzaj zabawy, bieganinę, rozmowę o ulubionych zabawkach.

Za chwilę schodzę z trzeciego piętra z pudłem czterokopytnych widząc cztery przeźroczyste ciągi schodów obok i naprzeciwko naszej drogi. Kolorowe pudła w rękach. Rozkładam koc. El. ma wielki zbiór Pony, jest najstarsza. Ga. (ośmiolatka, nigdy nie słyszałam, żeby kiedykolwiek się odezwała) - same jasne, skrzydlate pegazy. Siostry - obdrapane i pogryzione przez psa gumowe odpowiedniki bohaterów z bajki na dziecięcym kanale, Żu. - dziewczyny na deskorolkach, które pochodzą z pokrewnej animacji, w co zostaje dogłębnie wprowadzona. Nasze pudełko to michał(k)owe, brązowe - jakby rzeźbione, a jednak z plastiku figurki (sporą część jego życia przestały na parapecie w salonie jako ozdoba) i prezenty, które aktualnie sprawiają jej najwięcej radości - kucyki Pony w kolorystycznych konfiguracjach, które zaskakują a mimo to bardzo je lubię (dziewczyńskość wkroczyła do naszego domu może dopiero z nimi).


Siedzę w środku nie uczestnicząc z fantazyjnych wymyślankach kilkulatek. Czerpie z nich chęci i wyobraźnie. Plotę warkoczę i upinam koki na małych łepkach. Co raz któraś z moich towarzyszek podaje mi grzywę i urokliwe ciociu uczesz zamienia się w działanie. Przysłuchuje się. Koc rozkładamy na chodniku, bo trawa mokra, a letnich obyczajów chce się bardzo. Sąsiedzi wyglądają, pozdrawiają, śmieją się, jeden mnie nie poznaje. Siódemka, myślę. Kształt litery "U" sprzyja dialogom wstępnym, budzimy się i witamy po długiej zimie. Jest tak miło, tak ciepło. Lena mówi wprost że jest szczęśliwa i bardzo cieszy ją zabawa z nami. Czuję to samo. Czuje się dobrze. Do niczego nikt nikogo nie zmusza. Siedzimy na słońcu i bawimy się kucykami. Prosto, prościutko.

Jedna z dziewczynek jedzie z rodzicami do znajomych na pieczone kiełbaski. Musi wracać do domu, bo mama ma ją uczesać odświętnie. Życzymy jej dobrej zabawy i żegnamy się.

- eee, fajnie, moja mama to tylko pracuje!
- no, moja mama pracuje a tata się leni..
- moja tylko siedzi na komórce i rozmawia przez video, a mała tylko szczy, drze się i płacze
- moja chodzi i chodzi i chodzi i sprząta
- moja dużo kupuje, ojciec nic nie robi..
- moja tylko pierze, pierze i pierze (to Figa, to prawda).

I gdzieś mnie poraża. I stoję jak wryta (chociaż w tych okolicznościach nikt zapewne nie minął się z prawdą, a moja córka postawiła mnie jednak w dobrym świetle?). Użytymi słowami, obserwacjami, rzeczywistością.

No stoję, no nic nie mogę. I dobrze, że przychodzi wiadomość, że rosół. Sześć godzin na dworze to jednak za dużo o te kilka minut. Kilkaset sekund pod apartamentowcem na obrzeżach miasta, gdzie dzieci mają taką samą percepcję jak inne, z bloków socjalnych obok i te z kamienic w centrum miasta.

Nigdy nie pytałam Igi, co robi jej mama. Pytałam, gdzie by chciała pracować (tam, gdzie ja), czy chciałaby mieć dzieci (jeszcze nie wie, ale raczej nie - w przeciwieństwie do Michała, który jest wielbicielem dzieci poniżej piątego roku życia). Ktoś kiedyś pytał M, co robi jego mama. Ciągle pije kawę, a jak jej nie piję to o niej mówi. Od dzisiaj też tylko pierze, pierze i pierze.

Myślałaś kiedyś, co Ty tak naprawdę robisz?

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty