Dzień Ojca nie Taty jest dla mnie jak trzy pierwsze lata, które spędził ze mną w domu. Jak każdy spacer z moją kilkuDNIOWĄ córką, który ze spokojem (drewnianą laską i Piękny wózek do sesji zdjęciowych.) zaliczał w czasie, kiedy biegałam za Półtoraroczniakiem po drabinkach i krzakach. Wszyscy pytali go wtedy gdzie jest matka dziecka, a przynajmniej babcia.. Ten dzień jest jak każdy francuski sos, który przygotował. Każdy cebularz cięty na paski, smarowany masłem i kładziony na desce. Jak każda herbata z cytryną, która okraszona cukrem (wie, że nie słodzę) smakuje mi jak nic nigdy. Jak każdy rok z psem, który przechodził w lasach i wąwozach. Jak jego zamiłowanie do obserwacji ptaków i znajomość każdej rośliny. Jak wiedza historyczna, która potęguje go do braku chęci odniesienia się do tego, co dzieje się aktualnie w Polsce. Za zapach papierosów, który od lat nie jest obecny w rodzinnym domu, a niezapomnianie kojarzy mi się z nim i zapewne dlatego tak go lubię.

 Dzisiaj jest codzienne. Całuję dzieci na pożegnanie, spędzam w pracy dwanaście godzin. W biegu dzwonię do niego jeszcze przed. Mówię, że jest najlepszym Ojcem na świecie. że odziedziczyłam po nim najwięcej, nauczył mnie wszystkiego co wiem i że moje dzieci mają (tak różnego, a w fundamentalnych kwestiach jak kalka) takiego samego Ojca.

Dzwonię i mówię. Bo takie rzeczy się mówi. Ważne rzeczy się mówi. Mój Tajfun, Stoper, Spacermistrz, staromiejski orzechowy osesek. Wiem, że w sobotę znowu opowie mi jak spadł ze starego orzecha na Podwalu i nie przyznał się rodzicom. I że codziennie chciał wyrzucić kota z drugiego piętra, kiedy budził go do szkoły. A potem setny raz zapyta, czy elementy na bransoletkę, które sobie wybrałam nadal na mnie czekają.

Oj, Tatoooooo...

Komentarze

Popularne posty