Rok temu zamiatałam codziennie, prawie samodzielnie. Myślałam, że te wieczne okruchy, rozrzucone drobiazgi z najniższych półek i resztki jedzenia zawsze będą towarzyszyć mojej głowie i kręgosłupowi. Wtedy nie chodziła za mną armia pomocników, odkurzanie nie trwało ponad godzinę, a ja nie dezynfekowałam dwóch stron rury widząc zabawę ja mówię - ty słuchasz (przy okazji śliniąc wszystko po dwóch stronach plastiku). Teraz sprzątam mieszkanie dwa razy w tygodniu (z odkurzaniem i myciem podłogi) i z uśmiechem natykam się na twórczość moich dzieci (resorek włożony do butelki po mleku - a jakże! - zgniecionej jak przedsiębiorstwo odpadów świata i nasz przykład nakazuje ; czerwona kredka przyklejona taśmą do ramki na ścianie ; i klasycznie - zgniecione rurki po papierze toaletowym umiejętnie pocięte małymi rączkami). Po okruchach nie ma śladu, a marzenie o małym odkurzaczu na baterie prysło na rzecz podróży po Europie.

Dzisiaj - mimo chowania akcesoriów potrzebnych do sprzątania i nakazywania odpoczynku i zjedzenia z moją dziewczynką zupy bawarskiej - częściej niż ja sprząta mój tata, najlepszy dziadek moich dzieci, spacermistrz, uciekinier śmierci, rozpływający się na słodkie oj dziadku choleryk, po których mam wszystkie cechy dominujące). Po części rozbija mnie nie tyle brak kontroli, a nowe przyzwyczajenia mojego młodszego dziecka - dzieciąteczka, córeczki, dziewczynki maluniej (jak sama o sobie mawia). Na spacer idzie tam, gdzie z dziadkiem. Ubiera się w kolejności, którą narzucił (za zgodą ubieranej) tata. Prosi o kołysankę, którą jej babcia śpiewała mi kilkadziesiąt lat temu. Kiedy obieram i kroje jej jabłko mówi jak dziadzio. Biegam z nadzieją na sukces ze śrubokrętem - krzyczy jak tata! Nie wiem, czy w jej codzienności, którą trzy-cztery razy w tygodniu przerywa moja dwunastogodzinna nieobecność - istnieje jako mama (najmądrzejsza, najlepiej coś robiąca i ulubiona, bo..) przynajmniej w rozmowach. Trochę się nad sobą rozczulam, a kiedy tylko ma ochotę, abym wzięła ją na ręce - rzucam wszystko, co robię - tulę, śpiewam, pokazuję świat - i śmieje się z zeszłorocznej mnie - obleganej czteroma małymi łapkami, produkującej mleko, wymiętej i najczęściej zarzyganej przez jakieś ciałko. Tak bardzo chciałam chociaż na chwilę uwolnić ramiona od hub, które wyrosły we mnie i niby odłączyły się, a do końca wcale nie. A teraz - zarzekałam się, że nigdy tego nie powiem/napiszę - bardzo za tym tęsknię.

Mija półtora roku życia Małej Dziewczynki.

Pisałam kiedyś, że dziecko powinno rodzić się już roczne, nieco zdystansowane do (nadal przecież najbliższej - Matki). Że kobiety dzielą się na takie, którym pachnie noworodek i choćby tylko dlatego zachodzą w kolejne ciążę (ewentualnie biegają do kilkudniowych dzieci koleżanek i po prostu je wąchają) i na te, które wolą konkretne zabawy, zadaniowe podejście do szkolnych prac plastycznych i krzyżówek o bohaterach Gwiezdnych Wojen. Utrzymuje swoje zdanie po części. Cieszę się, że moje dzieci są już starsze, poza tym że kocham je całym sercem i - coraz szczuplejszym dzięki nim - obwodem w talii, bardzo je lubię. Bardzo. Uśmiecham się do moich zapachowych koleżanek (bo mam takie, szanuje je i podziwiam za posiadanie rodzin 5+). Nie wspominam z rozrzewnieniem czasu niemowlęctwa moich dzieci - bo był to trudny okres nie tylko dla mojego ciała, ale przede wszystkim psyche.

Jestem feniksem i mimo, że nie śpię i mimo braków i.. banalnego mimo wszystko - czekam na wiosnę, tydzień w domu z dziećmi a gdzieś kiedyś tatuaże, autostopy i harce do rana. Jak śpiewa mi codziennie od piątej rano Wojciech  - życie jest dobre.

Komentarze

Popularne posty