Noc, w której zostaję żoną spędzam na drugim końcu
dwudziestotrzyletniego życia - miasta, mojego świata, sąsiadów, domu
pochodzenia i wszystkich wydeptanych ścieżek. Budzę się z jednym pudłem
naczyń i podstawowych ubrań, gnając na buso-lotnisko. Wracam po dwóch
tygodniach i przeżywam tam dwa najlepsze lata naszego małżeństwa.
Wszystko, co świeże, pierwsze (różowa pralka białej pościeli, bo gdzieś
zawieruszyły się panieńska, frywolna bielizna - intensywna jak
zakreślacz). Nowości, najpiękniejszy widok z okna, zachody słońca na
fotelu na balkonie, książki czytane pomiędzy wykładami na uniwersytecie,
weekendowymi spotkaniami fotograficznymi i początkującą wtedy pracą
baristy. Sto spotkań, kilka rozwodów, parę rozmów o planach i radosne
informacje o ślubach, nowych sercach pod sercami moich Sióstr Serca, w
końcu moja pierwsza ciąża. Wylegiwanie się z czarnym, futrzastym
grubasem przy filmach, dużo gotowania na które był czas i emocje,
rozpoczynający się poród, powrót do nadal choinkowego mieszkania z
noworodkiem. Koszmar dwutygodniowego przymus-rozstania, lamentowanie
laktacyjne, posty o trzeciej, piątej nad ranem. Męczarnia z odciąganiem
mleka, co trzygodzinne jeżdżenie do okrucha, co ważył niecałe cztery
kilo i mierzył śmieszne pół metra.
I w ciągu ostatniego tygodnia umiera mąż matki mojej Matki, prababcia moich dzieci przeprowadza się dwa pietra niżej od miejsca, o którym piszę powyżej. I nadchodzi (jak wielki skrzat!) Dzień Babci. Więc staram się ogarnąć wszystkie babcie moich dzieci i być wdzięczną za to, że mają ich aż cztery.
I wracam tam tak nagle jak zostałam stamtąd wyrwana. Po trzech latach staje na naszej wycieraczce i tulę się do drzwi jak na tych filmach, co mało mówią, a bardzo je lubię. Mój trzyletni syn i półtoraroczna córka biegają po dziesiątym piętrze - goniąc się w koło schodów, po których wchodziłam w dziewiątym miesiącu ciąży z zakupami. Bo blok ma lat sześćdziesiąt, a większość mieszkańców prawie sto. I nasze zawiniątko, które hartowałam w środku zimy spacerując po tym korytarzu - wzbudzało taki zachwyt jak przedziwny dla mnie obraz Ludzkich dzieci. I teraz - w miejscu które chciałabym przekroczyć raz jeszcze, a kiedyś (mimo wszystko) kupić - mieszka jakiś samotny mądrala. A nasza Pani Ania tuż obok.
I zrywamy ją wieczorem z łóżka, przedstawiamy Igę, oglądamy choinkę i tulimy - zapewniając o niezmienności numerów telefonów - że zawsze jesteśmy. Trzy czy trzydzieści lat. I płaczemy obydwie, bo pan Andrzej, który był dla mnie odzwierciedleniem opiekuna, dębu i konarem lokalnej społeczności - odszedł dzień przed naszym przyjazdem (tak przypadkowo niejasnym, a mimo wszystko przewidywalnym). To samo piętro, a tak bardzo zmieniło się przez te lata.
Spojrzałam na szarańczę, która opanowała korytarz - kolor, energia, skaczące sprężyny nie do opanowania. Kochane jak nikt na świecie, rozpuszczone jak mentosy w coli, . I ja - szczuplejsza niż wtedy, smutniejsza niż tutaj, z odciętymi drogami do marzeń, które realizując po urodzeniu dzieci dałyby mnie samej poczucie utraty statusu matki, którą chciałam być (i obecnie jestem na 70%). Życie pędzi jak puknięte w głowę. I mając dzieci nadal myślę, że jakoś bez sensu. Dla drobnych przeżyć, wypraw, które i tak zatrą się w pamięci, relacji ja ok - a ty średnio. Szaleństwo świata, nieco obaw o pokolenie własnych dzieci. Szczypty ostrożności, w zwiększającej się ilości.
I jedyne, co zmienia się miarowo i stale wzrasta to moje wzruszenie światem. Emocjami innych, wspomnieniami, popisami dzieci i dobrocią ludzi. I śmiech tak mocny, że aż dudni w sercu.
I w ciągu ostatniego tygodnia umiera mąż matki mojej Matki, prababcia moich dzieci przeprowadza się dwa pietra niżej od miejsca, o którym piszę powyżej. I nadchodzi (jak wielki skrzat!) Dzień Babci. Więc staram się ogarnąć wszystkie babcie moich dzieci i być wdzięczną za to, że mają ich aż cztery.
I wracam tam tak nagle jak zostałam stamtąd wyrwana. Po trzech latach staje na naszej wycieraczce i tulę się do drzwi jak na tych filmach, co mało mówią, a bardzo je lubię. Mój trzyletni syn i półtoraroczna córka biegają po dziesiątym piętrze - goniąc się w koło schodów, po których wchodziłam w dziewiątym miesiącu ciąży z zakupami. Bo blok ma lat sześćdziesiąt, a większość mieszkańców prawie sto. I nasze zawiniątko, które hartowałam w środku zimy spacerując po tym korytarzu - wzbudzało taki zachwyt jak przedziwny dla mnie obraz Ludzkich dzieci. I teraz - w miejscu które chciałabym przekroczyć raz jeszcze, a kiedyś (mimo wszystko) kupić - mieszka jakiś samotny mądrala. A nasza Pani Ania tuż obok.
I zrywamy ją wieczorem z łóżka, przedstawiamy Igę, oglądamy choinkę i tulimy - zapewniając o niezmienności numerów telefonów - że zawsze jesteśmy. Trzy czy trzydzieści lat. I płaczemy obydwie, bo pan Andrzej, który był dla mnie odzwierciedleniem opiekuna, dębu i konarem lokalnej społeczności - odszedł dzień przed naszym przyjazdem (tak przypadkowo niejasnym, a mimo wszystko przewidywalnym). To samo piętro, a tak bardzo zmieniło się przez te lata.
Spojrzałam na szarańczę, która opanowała korytarz - kolor, energia, skaczące sprężyny nie do opanowania. Kochane jak nikt na świecie, rozpuszczone jak mentosy w coli, . I ja - szczuplejsza niż wtedy, smutniejsza niż tutaj, z odciętymi drogami do marzeń, które realizując po urodzeniu dzieci dałyby mnie samej poczucie utraty statusu matki, którą chciałam być (i obecnie jestem na 70%). Życie pędzi jak puknięte w głowę. I mając dzieci nadal myślę, że jakoś bez sensu. Dla drobnych przeżyć, wypraw, które i tak zatrą się w pamięci, relacji ja ok - a ty średnio. Szaleństwo świata, nieco obaw o pokolenie własnych dzieci. Szczypty ostrożności, w zwiększającej się ilości.
I jedyne, co zmienia się miarowo i stale wzrasta to moje wzruszenie światem. Emocjami innych, wspomnieniami, popisami dzieci i dobrocią ludzi. I śmiech tak mocny, że aż dudni w sercu.
Komentarze
Prześlij komentarz