Miałam dobry tydzień. Trzy dni wolnego, jeden wyskok do pracy i
kolejne dwa dni w domu. Zatęskniłam za zakupami, sprzątaniem, usypianiem
i antypowodziowymi akcjami tuż po dziewiętnastej w naszej łazience.
Dobrze wykorzystałam te dni. Odpoczęłam, mimo posiadania dwójki aktywnych dzieci poniżej piątego roku życia. Jeden dzień tylko dla mnie podarował mi mój Tata, który został ze swoją Perełką całe przedpołudnie. Buszowałam po lumpeksach, gapiłam w promienie słońca i dawno niewidziane Stare Miasto (naznaczone obecnymi krokami Pani Krystyny Jandy) odkryłam na nowo. W swoim szybkim tempie, bez wycierania, poprawiania i wszystkoogarniania razy dwa. Gdybym należała do gatunku marudzących - w tym zdaniu narzekałabym na tydzień obecny. Przeplatankę, warkocz dom-praca, praca-dom, wszystko jednodniowo. A pogoda zrobiła się taka, na którą (od kiedy pojawiły się dzieci) czekam skreślając dni w kalendarzu. Zimny wschód powitał niebieskie, wakacyjne niebo. I niby lekki mróz, a słońce do którego z przyjemnością wystawiamy twarze (te moje irracjonalne uśmiechnij się do słońca, Słońce!).
Ale jestem z tych głoszących, że życie jest dobre (doooobre) - i dzisiejszy dzień był tak dobry, jak mango lassi po malai kofcie, ciemne piwo podczas karmienia, pierwsza noc bez kaszlu po długim przeziębieniu ciągnącym się w nieskończoność.
Tuż po piątej rano spędziłam pierwszą godzinę w naszym mieście. W dużej mierze drewnianym, pogwiazdkowo bardzo kolejowym, z taksówkami i ludźmi (najczęściej bez rąk czy nóg, lub odartych ze wstydu - pozbawionych ubrań, lub przynajmniej butów). W mieście dywanowych ulic i ich przedłużeń - jak to w Polsce - niebetonowych, a żwirowych (z taśmy izolacyjnej, popularnych). Kilka minut na piętrowym parkingu jednostki straży pożarnej i niecałą minutę na przyzwoleniu mocnego tulenia mojego małego chłopca (dobrze, mamo ja już muszę iść).
Dwie kolejne urządzałyśmy z Figą realny pokój. Sypialnię, której brakowało wszystkiego - zaczynając od wspomnień, uczuć, przez ozdoby, kroplę elektroniki i klimat. To jedyne pomieszczenie, które nadal jest białe, ale zamiast bezbarwnej barwy dominującej w całym naszym domu - jest tam drewno. Przeszłość sześć lat wstecz i jakaś niespodziewana potrzeba odmiany. Na ścianie oliwkowa tutu, pomysł powieszenia nad ramą łóżka przeszłości do której wracam dzięki moim dzieciom. I parędziesiąt książek, których nie mogłam oddać do biblioteki podczas przeprowadzki (czy nikt nie wymyślił funkcji przechowywania książek na suficie, w sposób bezpieczny i trwały?). I przesadzanie kwiatków, malowanie ziemią po fugach, taniec przy polskim rapie, dziewczynkowość.
Co miesiąc (w marcu minie już.. rok!) na stronie przedszkola pojawiają się plany miesięczne dla poszczególnych grup. Poza najstarszą, śledzę też poczynania młodszej grupy, do której chodziłaby Iga, gdybym była to aktualna opcja (wybiera się z bratem codziennie, ale zapisałam ją od września). W tym miesiącu musiałam wklepać w wyszukiwarkę metodę nauczania, której nie znałam (a studia takie dzieciowe, i dwoje żywych na stanie). Vivaldi na klarnecie wzruszył mnie jak niedawno zorganizowany koncert smyczkowy (przecież mogłam stać na miejscu eleganckich pań z filharmonii, gdybym nie rzuciła kolejnego życiowego projektu). Pochwała cioć (nie pań!) w stronę Michała, który jako jedyny recytuje cztery numery alarmowe dodając czasami jeszcze połowę numeru do schroniska dla zwierząt - to wszystko, czym przekonuje mnie NASZE przedszkole. Dodatkowo cały czas myślę, jak mogłabym zapisać całą rodzinę na obiady na tych malutkich krzesełkach. Wspaniałe panie kucharki, i całość. Serce rośnie.
Trzyletni człowiek. Nazywanie emocji i niemożliwość lubienia tego samego przez jedną osobę. Mam takiego dużego syna, kiedy to się stało? Narysuje ci coś ważnego. Nie dziw się, poczekaj. + (Iga przebudza się i pokrzykuje za tatą, królikiem i przytuleniem) Spokojnie mamo, ona się niepokoi.
Moje serce. Osiemnaście kilogramów wagi, a i tak za chwilę wygoni mnie z domu świętując osiemnaste urodziny. Fascynacja bakteriami, mózgiem jako ciałem w ciele, wirusami. Błogosławimy babcię-mikrobiologa. Mikroskop w oczach, wiosna.
Dobrze wykorzystałam te dni. Odpoczęłam, mimo posiadania dwójki aktywnych dzieci poniżej piątego roku życia. Jeden dzień tylko dla mnie podarował mi mój Tata, który został ze swoją Perełką całe przedpołudnie. Buszowałam po lumpeksach, gapiłam w promienie słońca i dawno niewidziane Stare Miasto (naznaczone obecnymi krokami Pani Krystyny Jandy) odkryłam na nowo. W swoim szybkim tempie, bez wycierania, poprawiania i wszystkoogarniania razy dwa. Gdybym należała do gatunku marudzących - w tym zdaniu narzekałabym na tydzień obecny. Przeplatankę, warkocz dom-praca, praca-dom, wszystko jednodniowo. A pogoda zrobiła się taka, na którą (od kiedy pojawiły się dzieci) czekam skreślając dni w kalendarzu. Zimny wschód powitał niebieskie, wakacyjne niebo. I niby lekki mróz, a słońce do którego z przyjemnością wystawiamy twarze (te moje irracjonalne uśmiechnij się do słońca, Słońce!).
Ale jestem z tych głoszących, że życie jest dobre (doooobre) - i dzisiejszy dzień był tak dobry, jak mango lassi po malai kofcie, ciemne piwo podczas karmienia, pierwsza noc bez kaszlu po długim przeziębieniu ciągnącym się w nieskończoność.
Tuż po piątej rano spędziłam pierwszą godzinę w naszym mieście. W dużej mierze drewnianym, pogwiazdkowo bardzo kolejowym, z taksówkami i ludźmi (najczęściej bez rąk czy nóg, lub odartych ze wstydu - pozbawionych ubrań, lub przynajmniej butów). W mieście dywanowych ulic i ich przedłużeń - jak to w Polsce - niebetonowych, a żwirowych (z taśmy izolacyjnej, popularnych). Kilka minut na piętrowym parkingu jednostki straży pożarnej i niecałą minutę na przyzwoleniu mocnego tulenia mojego małego chłopca (dobrze, mamo ja już muszę iść).
Dwie kolejne urządzałyśmy z Figą realny pokój. Sypialnię, której brakowało wszystkiego - zaczynając od wspomnień, uczuć, przez ozdoby, kroplę elektroniki i klimat. To jedyne pomieszczenie, które nadal jest białe, ale zamiast bezbarwnej barwy dominującej w całym naszym domu - jest tam drewno. Przeszłość sześć lat wstecz i jakaś niespodziewana potrzeba odmiany. Na ścianie oliwkowa tutu, pomysł powieszenia nad ramą łóżka przeszłości do której wracam dzięki moim dzieciom. I parędziesiąt książek, których nie mogłam oddać do biblioteki podczas przeprowadzki (czy nikt nie wymyślił funkcji przechowywania książek na suficie, w sposób bezpieczny i trwały?). I przesadzanie kwiatków, malowanie ziemią po fugach, taniec przy polskim rapie, dziewczynkowość.
☁
Muszę
Wam coś pokazać. Poza tym, że wszyscy, którzy mnie znają wiedzą, że
jestem propagatorką porodu naturalnego - jeżeli oczywiście nie ma
przeszkód medycznych - i całkowicie świadomego, mam drugie przekonanie,
które jest moim znakiem. Ktoś, kto zapyta mnie o poród wie, że usłyszy
to samo zawsze. Gdybym nie miała oporów moralnych i nie była chodzącą
emocją - rodziłabym dzieci dla innych ludzi. Poród (szczególnie
pierwszy) był najlepszym wydarzeniem w moim życiu, a duma którą
wylewałam z siebie tuż po jest nieporównywalna z niczym. Ktoś, kto
zapyta mnie o słuszność istnienia żłobków (a jeszcze poważniej - żłobków
państwowych) nie ma szans przekonania mnie, że to zło, dramat,
ostateczna konieczność zdesperowanych rodziców i biadolących dziadków z
bujną wyobraźnią. Nasz żłobek (nazywany w domu przedszkolem) - jest
boski, tani, cudownym zapleczem personalnym i jest państwowy.Co miesiąc (w marcu minie już.. rok!) na stronie przedszkola pojawiają się plany miesięczne dla poszczególnych grup. Poza najstarszą, śledzę też poczynania młodszej grupy, do której chodziłaby Iga, gdybym była to aktualna opcja (wybiera się z bratem codziennie, ale zapisałam ją od września). W tym miesiącu musiałam wklepać w wyszukiwarkę metodę nauczania, której nie znałam (a studia takie dzieciowe, i dwoje żywych na stanie). Vivaldi na klarnecie wzruszył mnie jak niedawno zorganizowany koncert smyczkowy (przecież mogłam stać na miejscu eleganckich pań z filharmonii, gdybym nie rzuciła kolejnego życiowego projektu). Pochwała cioć (nie pań!) w stronę Michała, który jako jedyny recytuje cztery numery alarmowe dodając czasami jeszcze połowę numeru do schroniska dla zwierząt - to wszystko, czym przekonuje mnie NASZE przedszkole. Dodatkowo cały czas myślę, jak mogłabym zapisać całą rodzinę na obiady na tych malutkich krzesełkach. Wspaniałe panie kucharki, i całość. Serce rośnie.
Trzyletni człowiek. Nazywanie emocji i niemożliwość lubienia tego samego przez jedną osobę. Mam takiego dużego syna, kiedy to się stało? Narysuje ci coś ważnego. Nie dziw się, poczekaj. + (Iga przebudza się i pokrzykuje za tatą, królikiem i przytuleniem) Spokojnie mamo, ona się niepokoi.
Moje serce. Osiemnaście kilogramów wagi, a i tak za chwilę wygoni mnie z domu świętując osiemnaste urodziny. Fascynacja bakteriami, mózgiem jako ciałem w ciele, wirusami. Błogosławimy babcię-mikrobiologa. Mikroskop w oczach, wiosna.
Komentarze
Prześlij komentarz