Wracamy do życia na dwa tempa - rzeczywistym i wirtualnym. Od pewnego czasu mówię, że mam gorący czas. Zauważyłam, że on właściwie nie ma przerw - porody, powroty do pracy, kolejne plany, remonty, przeróbki, nowe ściany, szablony, formy. Jednotorowo - choroby dzieci, szpitale, kolejne kroki milowe ich coraz dłuższego życia, ważne daty, zmiany pór snu, organizacji dnia.

No! Cześć!
Sierpień.

Zaczynam żegnać wakacje, dostaję wymarzoną na teraźniejszy czas pracę. Luzuję. Jadę z dziećmi do Krasnegostawu, wygadać się Matce Dwojga z dużą różnicą wieku. Wieczór wcześniej spędzamy u sąsiadów z parteru - ulubieńcami, tak innymi od nas, a z mojej perspektywy tak bliskimi. Chwytam momenty pisane światłem, rozmawiam o sprawach lekkich, słucham perspektyw, piję wino. Zapomniałam o wszystkim, co wielbię wieczorami  - dostałam mikrosekundy tamtego świata, blisko domu. Trzy poziomy, kosmos przywiązania. Zawsze kiedy myślę o powrocie do domu, myślę też o ich rodzinie.


Małe, a szpitalnie lubiane, To-To.

Wracam zmęczona po dwóch dniach  do domu. Obiad, mleko, ogarnianie przestrzeni, lista zakupów. Nie siadam, tulę Figę przysypiającą przy karmieniu. Krztusi się, jest gorąca z piekielnym poziomem szybkości, wstrzymuję oddech, wygina się nienaturalnie, nie oddycha. Nic z kursów, doświadczeń ratowania życia, wiedzy. Krzyczę. Klepię ją bezsensownie po plecach, potrząsam, wołam po imieniu. Sto lat oczekiwania.

Jest oddech, karetka w drodze, pół pokoju u my cał w zawartości jej rocznego żołądka. Nie pamiętam drogi, rozmów z Łukaszem - ratownikiem. Nie pamiętam izby przyjęć. Błyski. Pierwszy - w gorącej chwili 40`C po czopku i kroplówce - w widzie odchodzenia od kapiącej wielkimi łzami rozedrganej matki - woła "Mimi! Choooooodź!". Drugi - gdy piłowałam zdarte gardło na pielęgniarki, które niepomyślały, że kiedy ciało w które próbują wbić iglę, jest za gorące na takie działania. Trzy próby, odpuszczenie.

Oddział. Pięć dób bez snu. Wielkie zdziwienie traktowaniem dzieci przez własnych rodziców, dziadków. Szarpaniny, krzyki, smoczki wpychane na siłę, sposoby karmienia, akcesoria niedopasowane do wieku, wyręczanie, nadopiekuńczość.

Okropny czas, nie nasz, wstrętny. I ja nieswoja. I zmiana we mnie, wielka. Kolejny prób, kiedy uświadamiasz sobie, co nie jest ważne, a co winno być Twoim szczytem. Dobra współpacjentka, która - jak ja - skończyła tę samą muzyczną szkołę, wspominanie. Kiedy dzieci się ustabilizowały miałyśmy zasadniczo wesołą kolonię. Śpiwory pod łóżkami, minuty snu gdy na oddziale była cisza, głupawy śmiech bezsilności.

Moja córka nauczyła się tam kilku słów, skleiła nowe zdania. W najnowszym katalogu Mango wszystkie panie to ciocie solot (nasza sala sąsiadowała z lądowiskiem helikoptera ratowniczego, panie na oddziale zostały ciociami), tylko jedna to mamma. Korytarz umożliwił Młodszej jej pierwszy bieg (który trwa do dziś), a wiczne wędrowanie do wszystkich gabinetów - uzyskaniem miana Ulubienicy, Aparatki, Chłopaczary i Charakternej. Iga potrafi zasnąć w sekundę w niemal każdych warunkach - to też zasługa pobytu w szpitalu. Chcę być najbliżej mnie - co skutkuje kołowrotkiem w głowie. Szpital - skok lęku separacyjnego - powrót do pracy - powtót Michała do przedszkola. Moc zmian.

Wypisujemy się na własne żądanie. Z wdzięcznością  ciasta śliwkowego i uśmiechem przyszłego ojca dwóch córek - podajemy antybiotyk w domu obserwujemy, tulimy, przyzwyczajamy. Bezczelnie, ale grzecznie proszę o konsultację kardiologiczną (której Mała wymagała, a od roku nie jesteśmy w stanie jej wykonać). Ponownie siadam przed monitorem echa serca. Najgorsze w głowie, cisza w gabinecie. Gadam o rybkach, samolotach, udaję sowę i ducha. W styczniu dwa lata temu, tuż po porodzie czekałam na sąd michałowego serca. Szmer niewinny. Córka jest zdrowa. Odpuszczam wszystko, zalewam ię łzami jednocześnie się śmiejąc. Haj życia. Sto tom błogosławieństw.

Wychodzimy wieczorem po dożylnym antybiotyku. Zostawiamy konia tap tap tap icha iiiijedź , co przyjemnie zmusza nas do spotkania z Gabrysiem i jego muzykalną mamą (kołysanki śpiewamy na dwa głosy, a to dziesięć lat różnicy). Pękam, płaczę, chcę do domu. Jestem słaba, słaniam się, nie poznaję Michała, nie czuję zapachu powitalnych, słonecznych róż. Zapoznaję się z każdym kątem na nowo. Dziękuję jej, że jednak jest, bo my bez niej to tylko chwila sensu.

Pakuję sporą wyprawkę dla poniedziałkowego przedszkolaka (dziś nauczył się korzystać z nożyczek!), swoje przymioty do pracy, którą zaczynam tego sago dnia. Robię listę godzin posiłków dl Babci i Dziadka, którzy po kilka godzin zostają z Figą i sprawiają, że zamiast wyrzutów sumienia wnoszę w centrum miata skrzydła wdzięczności za możliwość wykonywania pracy. Kolejne powody dziękczynienia.

Drugi raz nie wraca się łatwiej. Wydaje mi się, że teraz jest trudniej. Jest ich dwoje, nas niby też - ale dom, jest moją domeną (lubianą, nie konieczną). Wymarzone pół etatu, finalnie nie w gastronomii. Tyle, że nie wierzę, że to ja. Do, dwójka, elastyczna praca. Maluję paznokcie, prasuje włosy. Prasują stos 92/110 cm. Malują nasze nazwisko na szczotce do zębów i piżamie do przedszkola M. Wielozadaniowość. Kobiecość. Spełnione marzenie.

Wrzesień.

Pobudka, odprowadzenie do żłobka, spacer przez osiedle domków (pachnie jesienią), praca, dwanaście godzin, sen. Kolejny dzień - podobnie. Dziś - Lil: kocham cię mamusiu jak kwiatuszek. Iga: Tata? Starszy Człowiek nie chcę już karetek i straży, które mają stałe elementy (to MUSI się otwierać), Młodszy - samodzielnie zjada jajecznicę łyżką. Moje serce uspokaja się na zapleczu, kiedy widzę podwójny wózek w trakcie pracy. Wracam z energią czerpaną z nich, do nich. Chwalę sobie obecny system. Dwa poziomy intymności. Zero - wysokość. Brawo mama! Nie. Brawo moi ludzie!

Komentarze

Popularne posty