Dwa dni.

Trzpiotko,

półtora roku temu Twój brat próbował zdmuchnąć swoją pierwszą świeczkę. Wszystko było wtedy inne - miejsce, emocje, staż małżeński, plany. W ciemnych, boazeryjnych pokojach nosiłam pod sercem nieznany jeszcze wtedy Drugi Cud. Ganiałam do pracy na nieboskie godziny. Tort z przezabawnym w kształcie misiem zrobiła Wasza Babcia Marysia, w której mieszkaniu czekaliśmy na wszystko - nasze gniazdo, rozwiązanie zawodowych zawirowań, na Ciebie. Urodziny były jakby niezauważalne, bez dekoracji, z ludźmi z którymi było się blisko  - nie u siebie, nie po swojemu, nie tak jak wyobrażałam sobie pierwsze urodziny pierwszego dziecka. Mojego zielonego syna, którego kolejne, styczniowe święto odbyło się już w białych wnętrzach, z balonami i dogorywającą, srebrną choinką.

Trzy miesiące wcześniej Wasza (nasza!) Babcia Hania była na grobie u swoich ukochanych dziadków, którzy z opowieści i okazanego serca są i mi bliscy, mimo że nie dane było mi ich poznać. Babcia odgarniała z płyty liście, rozmawiała z dziadkami. I jak nigdy na drzewie stojącym tuż obok - po pniu zaczęła skakać sójka. Z charakterystycznym dla tego gatunku przekrzywionym łebkiem, z zaciekawieniem przyglądała się ruchom Babci (Mamy!). Ta stanęła bez ruchu i w tym samym momencie poczuła wibracje w kieszeni. Dzwoniła jej córka, Wasza Matka z informacją, że spodziewa się drugiego dziecka. Babcia już wtedy wiedziała, że będzie nim ona - córka, wnuczka, Ty.

Lubię tę historię szczególnie ostatnimi czasy, kiedy na jedynym drzewie za naszym oknie - wielkim dębie siada ptasia sójka. Albo dwie, czasami nawet trzy.

Dzieci dorastają tylko raz.

Półtora roku po tym zdarzeniu mam paznokcie w kolorze fuksji. Białe girlandy nad głową, krzak (!) gipsówki w ulubionej doniczce, śpiącego kota na kolanie, ciszę jakiej nie doświadczyłam dość długo. Sprzątałam mieszkanie siedem godzin, z radością. Pojechaliście do dziadków na wieś a ja miałam szansę upiec, ułożyć, przystroić i przygotować jutrzejsze przyjęcie - Wigilię Twoich pierwszych urodzin. Jest biało z elementami różu. Tarty i domowe kokosanki zarumieniły się w piekarniku. Mam pachnące włosy, radość w sercu i uprasowane wszystkie ubrania (łoł!). Przyglądam się na ten pusty dom, odwet wiecznego wiatru Waszych stóp, popiskiwań, gonitw, niechęci do spania, umiłowania do porannych zabaw.

Tysiąc lat można ująć w dwa rzeczywiste. Zapomnieć się, nie dać wiary, zwątpić. Potem usłyszeć pytanie Twojego brata, zajrzeć w źrenice niedokońca świadczące o konkretnym kolorze, rozpisać się, zmienić. I jak wiele trzeba dać z siebie, żeby zobaczyć że niekiedy nie warto. I jaką moc zobaczyć w innych rodzinach, że z przyjemnością patrzy się również na swoją.

Rok temu była podobna pogoda - niby ciepło, ale wiatr. Wieczne, nieregularne kropienie deszczu. Ostatnio śmialiśmy się z Waszym Ojcem, że mamy do zaliczenia jeszcze kilka szpitali w naszym mieście. Porodówek, być może całe pokolenie do przodu.

Oddycham miarowo. Spełniam marzenie o urodzinach, które jak ja teraz - urządzała dla nas moja Mama. I tak już będzie co pół roku. Styczeń-lipiec. Bo to wszystko, czego do radosnego oddychania potrzeba - przyjemności przygotowań, oczekiwania na upragnionych gości (nie z urzędu), świętowania najważniejszego dnia w życiu. Bo 14 lipiec jest tak samo ważny jak 3 styczeń, Moja Bastylio.

Całus w czoło,
Matka.


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty